niedziela, 26 grudnia 2010

Jose Feliciano - legenda gitary na Ethno Jazz Festival

Autorem artykułu jest Marcin Kowalik


To znana na całym świecie osobowość, od ponad dwóch dekad wywierająca wpływ na muzykę popularną. Osobowość, która w sposób niedościgniony połączyła różne style muzyczne.

Jose Feliciano został okrzyknięty przez krytyków na całym świecie “największym żyjącym gitarzystą". Nazywany “Picassem swojego Królestwa” wykonawca ten nieustannie zdobywa dowody najwyższego uznania. Został uhonorowany tytułem Najlepszego Gitarzysty Popowego przyznawanego przez Miesięcznik Guitar Player i zajął zasłużoną pozycję w Galerii Wielkich tego pisma; a w ankiecie przeprowadzonej wśród czytelnikóww magazynu Playboy uzyskał tytuł Najlepszego Gitarzysty Jazzowego oraz Najlepszego Gitarzysty Rockowego. Ma na koncie czterdzieści pięć złotych i platynowych płyt, był szesnaście razy nominowany do nagrody Grammy, zdobywając osiem statuetek, oraz może poszczycić się niezliczoną liczbą innych prestiżowych nagród przyznawanych na całym świecie.

Jose Feliciano to pierwszy artysta latynoamerykański, który zasłynął na anglojęzycznym rynku muzycznym i przetarł szlaki innym twórcom, odgrywającym obecnie niebagatelną rolę w amerykańskim przemyśle muzycznym.

W roku 1996, Jose Feliciano otrzymał nagrodę za całokształt twórczości przyznawaną przez magazyn Billboard. W roku 2001, artysta otrzymał za swoją działalność muzyczną oraz humanitarną tytuł doktora nauk humanistycznych uniwersytetu Sacred Heart w Fairfield, Connecticut.

Ciesząc się niesłabnącym zainteresowaniem, Jose Feliciano grał dla najważniejszych i z najważniejszymi osobami na świecie. Ma na koncie wspólne występy i nagrania z wieloma najlepszymi orkiestrami symfonicznymi, takimi jak London Symphony Orchestra, Los Angeles Philharmonic oraz  Vienna Symphony Orchestra. Występował w wielu znanych programach telewizyjnych na świecie; prowadził też własne programy, a jego muzykę wykorzystywano w telewizji, filmach oraz na scenie.

Koncert Jose Feliciano odbędzie się we Wrocławiu w Wytwórni Filmów Fabularnych, 21.10.2009. Bilety na koncert są dostępne w sprzedaży on line.

---

Marcin Kowalik
klub.fm

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Don Cherry - Brown Rice - czyli mantra, od której nie mogę się oderwać...

Autorem artykułu jest pinol


 Płyta Brown Rice z 1975 roku jest pod wieloma względami najbardziej reprezentatywną płytą dla twórczości Dona Cherrego - genialnego amerykańskiego trębacza. Jest także płytą, od której nie potrafię się oderwać od ponad dwóch miesięcy... Stąd poniższa recenzja.

Don Cherry - amerykański trębacz Jazzowy, o którego osiągnięciach można by napisać cały osobny artykuł. Współpracował z całą masą genialnych muzyków z całego świata, pozostawiając po sobie dziesiątki genialnych płyt. Innowator i współtwórca takich stylów muzycznych jak Free Jazz, World Music czy też Etno Jazz. Według Tomasza Stańki był najlepszym technicznie trębaczem stąpającym po tej planecie. Płyta Brown Rice z 1975 roku jest pod wieloma względami najbardziej reprezentatywną płytą dla twórczości tego muzyka, jest także płytą, od której nie potrafię się oderwać od ponad dwóch miesięcy... Stąd poniższa recenzja.

 

Don Cherry - Brown Rice

A&M Records 1975

 

Skład:

Don Cherry - trumpet, electric piano, vocals

Frank Lowe - tenor sax

Ricky Cherry - electric piano

Charlie Haden - acoustic bass

Hakim Jamil - acoustic bass

Moki - tamboura

Billy Higgins - drums

Bunchie Fox - electric bongos

Verna Gillis - vocals

 

Utwory:

1. Brown Rice - 5:15

2. Malkauns - 14:01

3. Chenrezig - 12:50

4. Degi-degi 7:07

Łącznie - 39:13

 

Brown Rice, jest płytą powstałą pod wpływem egzotycznych podróży, które muzyk odbył w latach 60. Wędrował wówczas po Europie, Azji i Afryce, wchłaniając tamtejszą etniczną muzykę i ucząc się grać na całej masie różnych niesamowitych lokalnych instrumentów. Te inspiracje folklorem (przede wszystkim Bliskiego wschodu, Azji i Indii), osiągnęły swój szczyt w projekcie Codona z 1978 w którym muzycy, grając na niezwykle egzotycznych instrumentach, starali się połączyć wszelkie znane im etniczne motywy, aby stworzyć coś w rodzaju kwintesencji folkloru świata – prawdziwą World Music - Etno-jazz w najlepszym wykonaniu i najczystszej postaci. Album Brown Rice, w przeciwieństwie do, już tylko lekko napiętnowanej jazzem, Codony, zdaje się tkwić jeszcze mocno w jazzowej smole. Można powiedzieć, że jest to dokładnie połowa drogi, którą w trakcie swego rozwoju przebył muzyk, między niczym nieskrępowanym Free Jazzem a transcendentalnymi koncertami – medytacjami zanurzonymi w światowym folklorze. To taki album, będący chyba najlepszą wizytówką tego niezwykłego trębacza. Don Cherry w całej swej okazałości.

Tylko cztery utwory składają się na ten niespełna 40 minutowy album. Cztery utwory, które słuchać można w nieskończoność. Już pierwszy tytułowy utwór, przenosi nas w niesamowitą podróż po świecie magicznych dźwięków. Hipnotyzujący puls, odzywająca się od czasu do czasu gitara zaopatrzona w efekt wah-wah, szalona trąbka i niesamowity wokal - półszept wprowadzający nas w podróż po krainie brązowego ryżu, niczym jakiś szaman, otwierający przed nami drzwi percepcji w obłędnym rytuale dźwiękowej inicjacji. Pierwsze pięć minut tego albumu stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Pierwsze pięć minut po prostu oczarowuje słuchacza i sprawia, że sami zaczynamy, jak zahipnotyzowani, nucić pod nosem słowa magicznej pieśni. Szalejący w tle saksofon jest jakby kropką nad „i” magicznym ukoronowaniem wejścia w świat duchów. Później robi się spokojnie, niemalże oniryczne. Senne pierwsze cztery minuty drugiego utworu pt. Malkauns, za sprawą leniwie dudniącego kontrabasu, na tle rozciągającego się tajemniczego dźwięku (jakbyśmy zaraz mieli przebudzić się z trwającego wieczność snu), są tylko wstępem do niczym nieskrępowanego Free Jazzu w najlepszych wykonaniu. W tym utworze słychać wyraźnie najbardziej charakterystyczne cechy stylu gry Cherrego, który zamiast zbędnej wirtuozerii, wolał oczarować gracza czysto brzmiącym, przemyślanym, klarownym i melodyjnym brzmieniem swej trąbki. Troszkę jak Davis z okresu swojego pierwszego wielkiego kwintetu i sekstetu (55-58) z tą różnicą, że tutaj tło jest zdecydowanie spokojniejsze (talerze w tle potrafią naprawdę oczarować). Ostatnie dwie minuty to powrót do motywu kontrabasu z początku – w sam raz, żeby odetchnąć przed kolejnym utworem.

Chenrezig zaczyna się bardzo spokojnie – rzekłbym medytacyjnie. Dziwaczna buddyjska mantra, której melodie przejmuje później kontrabas, przeszywa całe ciało i wprowadza w niesamowity nastrój. Trop Indyjski jest tu jak najbardziej na miejscu, tytuł utworu oznacza bowiem „Buddę współczującego i bezgranicznie kochającego”. Także moja bezgraniczna miłość do tego utworu, jest jak najbardziej uzasadniona. Kompozycyjnie jest to chyba najbardziej skomplikowany utwór na całej płycie, cudowne pomieszanie dźwięków typowych dla jazzu, z etnicznymi motywami i tą cudowną mantrą, która wciąż pobrzmiewa w partii kontrabasu, potrafi zaskoczyć nawet po wielokrotnym przesłuchaniu. Apogeum „Buddy bezgranicznie kochającego” przypada na 9 minutę. Po kolejnym fragmencie medytacyjnym (który jest jak cisza przed burzą), dźwięki uderzają w słuchacza z całą siłą i namiętnością. To chyba najcudowniejszy fragment całej płyty, muzyczna mantra grana na pianinie i wspomagana śpiewem mistrza ceremonii przeszywa cały utwór na wskroś, dzika partia saksofonu tenorowego doprowadza nas na skraj rytualnego szaleństwa, a ekstatycznie drżące tamburyna zdają się być powodem mrowienia w okolicach karku.

Ostatnie 7 minut albumu Brown Rice, to powrót do stylistyki utworu pierwszego. Znów mamy do czynienia z szeptanym śpiewem, który próbuje porwać nas w tytułowe melodyjne „Digi-digi”. Wszystkie partie wokalne poprzecinane są partiami granymi na trąbce. Oczywiście śpiewa i gra na przemian nie kto inny, jak sam Don Cherry. Wydaje się, że jest to najsłabszy utwór na całej płycie. Szaman brązowego ryżu stara się nas tutaj zaczarować, co na tle całego albumu może i wypada słabo, jednak na mnie zadziałało. To jest jak zawołanie do przesłuchania całości raz jeszcze, a potem jeszcze raz i tak bez końca – jak w Buddyjskiej mantrze.

--- Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Kilka słów o Santanie

Niewielu z fanów Carlosa Santany wie, że jego przygoda z muzyką rozpoczęła się od nauki na skrzypcach. Dla tego świetnego muzyka instrumenty smyczkowe od dziecka były pasją. Gdy po raz pierwszy usłyszał bluesa i rock and rola zapałał miłością do gitary, porzucił naukę gry na skrzypcach. Ten wybór sprawił, że do dnia dzisiejszego jest jednym z czołowych gitarzystów rocka latynoskiego.
W 1966 roku po wyemigrowaniu z całą rodziną do Kalifornii założył pierwszą swoją grupę Santana Blues Band. Rewelacyjny występ Santany wraz ze swoim zespołem muzycznym podczas festiwalu w Woodstock rozpoczął jego prawdziwą karierę w świecie muzyki. Dźwięki wydobywające się z jego gitary zachwycają niepowtarzalnością brzmienia, i szczególną charakterystyką. W czasie swojej kariery muzycznej współpracował z wieloma wybitnymi muzykami i wokalistami. Możliwość współpracy miedzy innymi z muzykami takiej klasy jak John McLaughlin, Herbie Hancock, Billy Cobham czy Wayne Shorter stawia Santanę na piedestale wirtuozów gitary. Oprócz pracy z zespołem Santana od 1972 roku zaczął spełniać się w karierze solowej, próbując swych sił nurtach eksperymentalnego jazzu i jazz rocka. Po latach spadku popularności w 1999 roku wrócił na pierwsze miejsca przebojów dzięki albumowi Supernatural, który nagrał z czołowymi gwiazdami rocka i popu, a szczególnie niepowtarzalnemu utworowi Maria,Maria wykonanemu z The Produckt G&B czy Smooth z Robertem Thomasem. Santana do dnia dzisiejszego jest idolem wielu rozpoczynających karierę gitarzystów.